7:00 zameldowałem sie od kongresową. Bus, sen,
napoje regenrującoenergetyzujące, Gladiator z Crowe'm (6 raz ale nadal warto) i wrocław na 12.30. Na miejscu (One Love Sound Fest) ogólne newsy że bez obiadu do 20 - norma. Szybki setup sprzętu i zwała w garderobie przy Youtube i Abletonie i kanapkach. Walka na butelki i mandarynki pomiedzy Danielsenem i Praczasem okupiona siniakiem pierwszego i "rozpękniętym" cytrusem. Koncert w atmosferze "nie gramy rege...nie...ni chuja nie..." Śpiewać na Tą melodię
ale generalnie spoko, publiczność bawiła sie wyśmienicie my też. Gdyby nie lekko zamulona poprzez niewyjaśnione problemy techniczno nagłośnieniowe końcówka bisów powiedziałbym że nawet git :)
Koncert
troche wiecej o lokalizacji, ponieważ wygląda(ła)
1920-1933
1934
43-45
43-45
ostatnie bo aż mi sie nie chce
ufffff
dziś wyglądałą troche inaczej
musze przyznac ze ciekawe uczucie grac w miejscu gdzia stapał Adolf czy Goering czy Marlena Dietrich. NIE jestem fanem, ale uczucie co nieco dziwne. szczególnie patrząc na te zimne szare mury i majac w pamieci te zdjęcia...) brrr
no i powrót. Obiadokolacja, fa-ta-lna polska komedia do połowy potem nudny angielski film o IIWW. Generalnie przespałem pół tego znakomitego dzieła.
0.20 Warszawa. I tyle. Jednodniowy Wrocław jest możliwy. Męczacy w cholere ale możliwy. Ide w kime.
niedziela, 16 listopada 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz